Etap piąty - ostatni
Zgorzelec - Jastrzębia Góra (800km)
Ze Zgorzelca wyjeżdżam w bardzo dobrym nastroju. Mam duży zapas czasu, wyspałem się. Zapowiada się przyjemna i szybka jazda do mety. Na zapowiedziach się skończyło. Droga wygląda okropnie. Tak, wiedziałem, że na zachodzie należy spodziewać się bruku. Ale kurka(!) nie tyle. Dodatkowo bruk często pokryty był piaskiem. Na poboczu było zbyt grząsko, żeby omijać nierówności. W ślamazarnym tempie pokonuję pierwsze 120 km do promu w Połęcku. Mam wrażenie, że zajęło mi to dłużej jak pół dnia. W międzyczasie notuje całkowitą stratę motywacji. Dłuższy telefon do domu stawia mnie chwilowo na nogi. Dowiaduję się, że niedaleko za mną jedzie Marcin. Postanawiam na niego poczekać.
Kilka dni temu mu uciekłem tylko po to, żeby jechać przez góry w samotności i znów się spotkać. Bez sensu. Po 20 minut jedziemy już razem, ustalamy strategię. Po drodze bruki, bruki i jeszcze raz bruki. Obecność drugiego kolarza pomaga. Jest czyje tempo łapać. Oddalają się też głupie myśli, że to wszystko bez sensu.
Plejady dziur. Fot. Mors |
W Słubicach zauważam, że zgubiłem bluzę, która przyczepiona była na bagażniku. Szybko dzwonię do Wojtka, jadącego niedługo za mną. Udaje się, znalazł ją przy brukowym odcinku. Dzięki Wojtek, zaoszczędziłeś mi sporo kilometrów powrotu. Przy okazji zjadam obiad i piję kawę. Jest niedobra i ma pełno fusów. Na szczęście nie piję jej dla smaku. Żartujemy, że przed najbliższymi dwiema nocami jazdy fusy należałoby wetrzeć w oczy.
Ruszamy. Wojtek rwie do przodu, nie sposób utrzymać jego tempo. Jedziemy spokojnie, droga też stała się jakby lepsza. W nocy atakuje nas senność. Poddajemy się. Zasypiamy w jakimś miejskim parku. Budzi mnie SMS od Adama, że właśnie dotarł na metę. A mnie czeka jeszcze 600 km. Rozpłakać się można. Przysypiając widzę jak Tomek wraz z Markiem mijają nas. Jesteśmy ostatni! Trzeba wstawać. Zimno sprawia, że mięśnie i stawy bolą przy najmniejszym ruchu. Pierwsze 30 minut po przebudzeniu w nocy jest straszne. Rano dojeżdżamy do jakiegoś niemieckiego miasteczka. Przekroczyliśmy granice? Nie możliwe, przecież od zachodnich sąsiadów dzieli nas Odra. Strach wejść do sklepu, bo ceny są w Euro. Prawdopodobnie był to Osinów Dolny. Zgadza się?
Koło południa mijamy Szczecin. Jest kolejny Problem - zatruliśmy się. Marcin rzyga co parę kilometrów, ja odwiedzam wszystkie kible po drodze. Na 24 godziny przed limitem leżymy na poboczu drogi 400 km od mety. Liczymy, że tak damy szansę żołądkom na w miarę normalne trawienie. Trochę pomaga. Znów pojawia się Marek z Tomkiem. Padają tam słowa, które do dziś mam w pamięci: "To 400 km, na świeżo byśmy się z tego śmiali". Tylko żebyśmy byli na świeżo, a przynajmniej zdrowi... Decydujemy, że jedziemy razem.
W Wolinie próbujemy coś zjeść. Wybieramy knajpę, która (według reklamy) serwuje jedzenie z pieca. Okazuje się, że piecem tym jest mikrofalówka. Nie zjadłem połowy dania, które dostałem. Tego nie strawiłby zdrowy i wypoczęty człowiek. Marcin próbuje leczyć się Żołądkową.
Próbujemy jechać dalej. Ciężko idzie. Niedługo trafiamy na bufet rozstawiony przez kibiców. Jest stół obrus i kupa jedzenia. Tylko, żebym był głodny. Dostajemy także krople żołądkowe. Trochę pomaga.
Noc zastaje nas jakieś 300 km przed metą. W obecnym tempie nie mamy szans zdążyć. Mam chwilowy przypływ mocy, daje długie zmiany. Gdyby po 10 dniach jazdy nie dotrzeć do mety. Aż nie chcę o tym myśleć.
Tej nocy jadę tak jak powinienem jechać cały czas. Jestem bardzo zorganizowany. Postoje trwają tylko tyle ile zalanie bidonów. Jem podczas jazdy. Dopiero koło 2-3 atakuje senność. Tomek zostaje, nie możemy na niego czekać. Aby nie zasnąć śpiewamy, krzyczymy. Poprosiłem Marcina aby mnie bił gdybym zaczął zasypiać. Strzał w plecy pomaga na 15 minut. Mijamy kolejne nadmorskie miejscowości. To pierwszy raz kiedy w nocy spotykamy ludzi. To imprezowicze. Co 15 minut przeliczam zapas czasu jaki mamy przy obecnej średniej do południa. Cały czas zyskujemy. W nagrodę pozwalamy sobie na 15 minut
snu. Wygląda to tak. Zjeżdżam na pobocze - zasypiam od razu. Dzwoni budzik - jadę dalej. Po śnie robi się nerwowo - droga jest nie zawsze asfaltowa, miejscami remontowana, tracimy wypracowany zapas czasu. Gubimy też Marka.
For. Michał Wolff |
W Ustce o świcie czeka nas ostatni punkt żywieniowy. Ze względu na brak czasu bufet odbywamy w biegu. Dostajemy gifty przez okno z samochodu. Czuję się jak lider wyścigu uciekający przed peletonem. Problem w tym, że raczej zamykam stawkę, a uciekam przed limitem czasowym.
O poranku Marcin, w przeciwieństwie do mnie, aż kipi energią. Ciśnie na podjazdach, żartuje, że przyszedł właśnie efekt 10 dni treningu. Pojawia się też Wojtek. Co ciekawe przecina naszą drogę na jednym ze skrzyżowań. Tradycyjnie jedzie szybciej, nie da się go dogonić.
Tak wyglądałem na mecie. Fot. Michał Wolff |
Męczy mnie senność. Tym razem muszę ją zwalczyć. Znów wyprzedza nas Wojtek. Trasa w końcówce prowadzi mocno pod górę. Wjeżdżamy na wysokość górnego zbiornika elektrowni w Żarnowcu. Mam coraz mniej sił. Kończy się woda, decyduję się cisnąć do końca bez zatrzymania. Okazuje się to błędem - z odwodnienia padam ze 2 km przed metą. Ratuje mnie parę kropel od Marcina. Metę osiągamy 40 minut przed limitem. Zasypiam w cieniu Latarni Morskiej. Marcin za to wygląda lepiej niż na starcie. Jak on to zrobił? Po chwili metę osiąga też Wojtek.
Po rozdaniu pucharów ktoś zapakował mnie w jakiś samochód. Zostaje odwieziony na stację PKP, skąd łapię pociąg do domu.
Zastanawiam się jak to podsumować. Wydawałoby się, że trzeba robić dziennie tylko trochę ponad 300km. Teoretycznie luzik. Co w takim razie przyprawiło tyle kłopotów? Myślę, że głównie stan dróg. Nierówne asfalty pochłaniały bardzo dużo energii. Dodatkowo wydaje mi się, że nie do końca odpowiadała mi częstotliwość noclegów. Może lepiej byłoby spać krótko co wieczór (póki ciepło). Kolejnym utrudnieniem były długie przeloty bez sklepów.
Ale najważniejsze jest to, że ukończyłem! Spełniłem jedno ze swoich największych marzeń. Było warto. Zrealizowałem cel, który postawiłem sobie jakieś 6 lat temu. Pozostaje pytanie co teraz?